sobota, 23 kwietnia 2016

"Niebo i Morze" , a może Góry

Jak minął Wam dzień ? znaleźliście chwilę tylko dla siebie? zdążyliście popatrzeć w niebo?
 Jeśli macie jakieś przemyślenia to zachęcam, żeby się nimi dzielić pod postem i z góry za Wasze wpisy dziękuję :)

Ależ piękne było dzisiaj nasze niebo.... błękitne, nieskalane chmurami, słońce rzucało na nas swój blask .....

A co z morzem? kiedy ostatni raz byliście np.nad naszym Bałtykiem?
Uwielbiam morze, "ono" od roku ratuje mi życie, zapyta ktoś w jaki sposób?zaraz Wam opowiem.

Miałam to szczęście, że byłam nad morzem kilka razy (raz nawet przez 10 dni płynęłam statkiem).
Było to dawno, dawno temu, najpierw jako mała dziewczynka z rodzicami, później jako dorosła kobieta byłam dwa razy ze swoimi dziećmi. Ale przyszedł czas ciemności i już nie tylko nad morze nie wyjeżdżałam ale nie wyjeżdżałam zupełnie nigdzie poza Kraków w którym mieszkam. Co ja mówię Kraków, nawet poza Nową Hutę nie wyjeżdżałam.
Jak to się stało?
Był rok 1997, dokładnie 01.07.1997 kiedy wysłano mnie z pracy na delegację do Żywca.
Przez tydzień czasu miałam wewnętrzne przekonanie, że nie mogę jechać tam swoim samochodem.
W tym czasie byłam zmęczona, wręcz wykończona, stres po ciągłych walkach  z moim mężem w domu całkowicie mnie wykańczał. Musiałam podjąć nową pracę, bo z poprzedniej delikatnie dano mi do zrozumienia żebym się zwolniła - " nie mamy ochoty na ciągłe użerania z Pani mężem, który wpada tu niezapowiedziany i robi awantury". Pojechałam więc autobusem.
W jedną stronę podróż przebiegła normalnie ale wracając do Krakowa zdarzyło się coś, co zmieniło następne 7 lat mojego życia. Zasłabłam w autokarze. Dobrzy ludzie na których trafiłam, jadący również tymże autokarem zaopiekowali się mną. Zdążyłam komuś podać numer telefonu do mamy i nic więcej nie pamiętam. Nagle znalazłam się w szpitalu, ale nie takim ogólnym szpitalu , okazało się jedyny szpital, który był po drodze to Szpital Kardiologiczny. Jak to piszę to ciekawe informacje mi się przypominają : pielęgniarz, który mnie wiózł na wózku, którego jak się później dowiedziałam wszyscy się bali, krążyły plotki, że jak dotknie kogoś za nogę, to ten ktoś w przeciągu tygodnia umiera (nazywali go Quasimodo, nawet był podobny) - czego to ludzie nie wymyślą :) Pamiętam, że od autobusu (głównej drogi) do szpitala trzeba było iść pod sporą górę, a w moim przypadku wieźli mnie pod tą górę. Skoro pamiętam tyle rzeczy, to chyba nie całkiem straciłam świadomość w tamtej chwili, a może po prostu łatwiej było mi zapomnieć się na chwilę - wreszcie ktoś się mną zajął.
Przebywałam w tym szpitalu przez dwa tygodnie, dwa cudowne tygodnie :)
Szpital powstał w miejscu, gdzie kiedyś było sanatorium. Wyobraźcie sobie jak wychodzicie z sali na taras...
TAK miałam wyjście na taras - taki ogromny taras.... siadacie na leżaku i oprócz pięknej zieleni wokół, widzicie przed sobą góry, a nazwa ich brzmi Trzy Korony .... TAK to są dokładnie te znane wszystkim Trzy Korony :) Tak można chorować ;)
Podczas pobytu poznałam tam kilka wspaniałych osób-pacjentów, którzy to każdego dnia przekazywali mojej skromnej osobie oraz innym jak piękne jest życie, pomimo że sami umierali.
Wspomnę o nich bo na prawdę warto. Poznałam Monikę zwaną w szpitalu Babcią Moniką, miała w tamtym czasie 80 lat i walczyła z chorobą, taką jak gangrena - chcieli ją uratować ale nie mogli amputować jej nogi, ponieważ w operacji przeszkadzały jej inne choroby. Tak więc męczyła się Babcia Monika, każdego dnia walczyła z bólem. Jej tarczą i mieczem był przepiękny uśmiech oraz fantastyczny humor którym zarażała innych.
Drugą osobą był Romek - wtedy miał niespełna 40 lat i umierał na raka, to była jakaś forma której nie dało się operować, chemia nie pomagała, tak więc czekał na moment aż go Pan do siebie zawoła.
Romek był drugą osobą po Babci Monice równie uśmiechniętą, kawały które opowiadał kładły na kolana.
Trzecią osobą była kobieta w wieku 60 ciu lat, ciężko schorowana na serce. Nie pamietam jak miała na imię ale pamiętam, że jak ją zobaczyłam była czarna od słońca, myślałam wtedy, że przywieźli ją na oddział prosto z Majorki - ale jak się później okazało, to nie była Majorka.
Jak wyglądał nasz dzień?
Rano jak w każdym szpitalu badanie krwi, pomiar temperatury, później część szła na zabiegi, część odpoczywała za zewnątrz lub w swoich łóżkach.
 A my?
Zasiadaliśmy na tarasie, Pani Majorka od pierwszych do ostatnich promieni słońca leżała na leżaku podtrzymując swój kolor gorzkiej czekolady, Romek przywoził na wózku Babcię Monikę i razem podziwialiśmy krajobraz, obserwowaliśmy kogo Quasimodo danego dnia przewozi na badania i z zapartym tchem patrzyliśmy czy nie łapie przy tym za nogę - miał przy tym niezły ubaw :) Tak było w słoneczne dni, chociaż były momenty, że trzeba było siedzieć w środku ponieważ ulewy były ogromne.
Tak mijały dni przeplatane lekami, badaniami, rozmowami. Po kolacji wszyscy kładli się grzecznie do swoich łóżeczek i czekali na ciszę nocną..... ale nie po to żeby zasnąć, tylko po to żeby jak światła pogasną przemieścić się cichuteńko do sali Babci Moniki :) dopiero wtedy zaczynały się rozmowy o życiu i śmierci, ależ Ci ludzie dużo dobrego wtedy w moim życiu uczynili.
No dobrze a zapytacie co z morzem? będzie i morze ale to długa droga zanim do niego dotarłam....

W czasie mojego pobytu w szpitalu była pierwsza powódź w Polsce, tak więc patrząc z tarasu widziałam zalane a później zerwane ulice, połamane drzewa itd.  To spowodowało, że przez kilka pierwszych dni nie można było z Krakowa do mnie dojechać. Później wszystko wróciło do normy a ja po dwóch tygodniach do domu. Wykryto u mnie defekt płatka zastawki mitralnej serca. Dostałam leki do doraźnego stosowania, zalecono odpoczynek i mniej stresu. Odpoczynek i mniej stresu kiedy jestem w momencie, gdy moje małżeństwo się rozpada. W momencie kiedy kłótnie nie mają końca, a alkoholizm mojego męża sięga zenitu i myślę tylko o tym rozwodzie - żeby to się już skończyło, żeby to się skończyło. Jak to cholera zrobić?
Co zrobić, żeby nastał spokój? Co zrobić, żeby On mnie wreszcie zauważył,że jestem, że czuje, że oddycham... chociaż już ledwo oddycham....że mam już dość Jego alkoholizmu.....i dzieci też mają dość.
Próbuję ratować to małżeństwo praktycznie od jego początku ale wszelkie próby nie przynoszą nic, prócz jeszcze większej frustracji. No cóż muszę wreszcie podjąć decyzję o rozwodzie, bo inaczej skończę w domu wariatów albo na cmentarzu.
Tak więc wróciłam do domu, poszłam  z wynikami i diagnozą do swojej Internistki i od razu stałam się wręcz nieuleczalnie chora. Pani Doktor stwierdziła, że teraz to muszę bardzo uważać, ponieważ w każdej chwili mogę zasłabnąć, stracić przytomność itp. Ale przecież wg lekarzy ze szpitala nic wielkiego mi nie było, więc o co chodzi? Ok będę uważała.
I tak mijały kolejne dni a ja .... coraz bardziej chora,każde wyjście z domu nawet na zakupy kończyło się tym, że słabłam w różnych miejscach,w nocy miałam lęki, że jak zasnę to na pewno się nie obudzę.... stawałam się coraz bardziej uzależniona od innych ludzi, w tym męża.
Nie zastanawiałam się wtedy, że w chwilach słabości nigdy nie traciłam przytomności, było mi tylko słabo, czasem kręciło się w głowie i tyle, więc co sił w nogach biegłam do domu, żeby w momencie jak już padnę nieprzytomna na podłogę być blisko tych którzy mnie znają ..... Teraz wydaje mi się to absurdem, lecz wtedy jak już mówiłam żyłam jak umiałam, żyłam w ciemności, oczy miałam zachlapane błotem.
A co z mężem? Co z rozwodem? No jak to co, przecież osoba tak chora jak ja, za jaką się w tamtym momencie uważałam raczej nie może sama funkcjonować?  Raczej? Na pewno NIE może.
A kto wychowa moje dzieci skoro jestem taka chora? A kto zarobi na dom skoro jestem taka chora? Trzeba zacisnąć zęby i poddać się, tylko tyle zostało. No, można jeszcze liczyć na cud, że chłop się ogarnie i zajmie wszystkim. Można.....
Teraz to wiem, że byłam tak wyczerpana, że choroba w tamtym momencie była dla mnie ratunkiem, uciekłam w nią w piękny sposób, żeby tylko nie podejmować decyzji o rozwodzie.
Teraz to wiem, wtedy myślałam inaczej, wtedy byłam w 1000% chora.
A jak to wygląda z Waszymi lękami? Z lękami Waszych bliskich?
Rozglądnijcie się dookoła, spróbujcie zauważyć ludzi z którymi na co dzień przebywacie - może potrzebują Waszej pomocy, a może Wy jej potrzebujecie. Nie bójcie się mówić, zacznijcie ściągać maski, zacznijcie żyć w PRAWDZIE nie udając kogoś kim nie jesteście. Słabość nie jest żadną wadą, każdy ma prawo do chwil słabości - kobieta, mężczyzna, dziecko. Nie ważne czy jesteście biedni, czy bogaci, nie ważne czy jesteście sprzątaczką, czy prezesem - KAŻDY MA PRAWO DO CHWIL SŁABOŚCI.  Tylko pamiętajcie, że takie lęki nie pochodzą od Boga i trzeba im najszybciej stawić czoło, nie traćcie czasu, który macie tak jak ja to zrobiłam.

2 Tymoteusza 1.7: „Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, lecz mocy i miłości, i powściągliwości.” Duch bojaźni i nieśmiałość nie pochodzi od Boga.

Z góry przepraszam, ponieważ miał być temat morza a tu góry, słabości, lęki.
No cóż - jak zaczynam pisać to nigdy nie wiem co przyniesie następny "klik" klawiatury, ponieważ nie przygotowuję sobie tekstów wcześniej, tylko piszę z serca.
Tak więc zanim dojdę do tematu morza to bądźcie cierpliwi, wszak MORZE jest głębokie i szerokie
a jak widać do brzegu mi jeszcze trochę zostało ;) dopłynę w następnym poście - tak mi się teraz wydaje ....




 

Wypłyń na głębie